Tammy zdążyła jeszcze zobaczyć, jak promień słońca zatańczył na przepięknych brylantach, zanim pierścionek wypadł z drżących palców Marka i wleciał między gałęzie eukaliptusa. - Nie, właściwie nie... Ale to ubranie! I te piegi! Jej zgroza wydała mu się tak absurdalna, że aż się roze¬śmiał, choć jeszcze wszystko się w nim gotowało. mogłem na niego narzekać. Niestety, dobrze wywiązywał się tylko z pracy... Chłopczyk ucieszył się na jego widok. Próbował powtó¬rzyć ulubioną zabawę i złapać go za włosy. Tymczasem Tammy postawiła na podłodze torbę z rzeczami małego. - Do tego księcia, który teraz tam rządzi? Jak mu na imię? powiedziałeś, że nie chcesz, aby kogoś rozproszyły moje włosy i... - ... żeby zaczął sobie wyobrażać, jak łaskoczą jego brzuch. Wydało się. - Wydało się już wcześniej - wyszeptała, a potem pochyliła się nad nim. Jej usta były na przemian nieśmiałe, prowokujące i odważne. Wilgotne. I gorące. Bardzo. Wyszeptał jej imię, przyciągnął ją do siebie i pocałował, smakując siebie samego, ich oboje. Rozsunął jej uda i wsunął się między nie. - Boli? - spytała. - Jak cholera. - Może wolałbyś... - Nie. Wiem, czego chcę. Nie dyskutowała z nim dłużej. - Tak - jęknęła. - Tak. Poddała się zupełnie. Zgięła ramiona w łokciach, układając dłonie przy skroniach. Beck splótł palce z jej palcami, chwytając ją mocno. Gdy zaczął się w niej poruszać, patrzyli się sobie w oczy - Jeśli nie chcesz litości, Sayre, powiedz mi, co chciałabyś usłyszeć, a ja ci to powiem. - Nie musisz nic mówić, tylko... - Tylko co? - Wejdź we mnie głęboko. - Jestem głęboko. Tak głęboko, że się zgubiłem. Co jeszcze? - Proszę... - Wygięła szyję i zagryzła dolną wargę. Beck poczuł, że jej ciało zwiera się wokół niego niczym pięść. Obserwował, jak fala zbliżającego się orgazmu rozlewa się rumieńcem na jej piersiach, jak twardnieją brodawki, Nasłuchując jej gwałtownego oddechu, wyczuł, że jest już blisko. Wtedy przysunął się bliżej i zaczął poruszać biodrami, wykonując małe, rytmiczne koliste ruchy. - Proszę co, Sayre? - O Boże! - Co? - Przytul mnie - zawołała bezradnie. I Beck zrobił to, o co prosiła. Okrył ją swoim ciałem, pozwalając, by poczuła jego ciężar. Wtulili się w siebie tak mocno, że ich ciała zaczęły pulsować razem, a ich serca bić unisono. Później Sayre zasnęła wtulona w jego szyję, z dłonią spoczywającą ufnie na piersi, rozgrzewając skórę swoim oddechem. Beck oparł brodę o jej głowę i wpatrzył się w sufit. Chciał wykochać z niej cały ten ból - Huffa, aborcję, Clarka Daly'ego, wszystko. Chciał wyrwać to z jej pamięci, żeby wreszcie zaznała spokoju i zadowolenia, może nawet radości. Chciał dać jej choć jedną oślepiającą chwilę życia bez śladu gniewu i żalu. I przez te kilka chwil miłosnego zapamiętania myślał, że może mu się to udało. Teraz jednak, kiedy tak leżał, obserwując wirujące łopaty wiatraka pod sufitem, zadawał sobie pytanie, czy aby na pewno to on był osobą obdarzającą. 33 Huff siedział właśnie na ganku frontowym, pijąc poranną kawę, kiedy przed dom zajechał Rudy Harper w służbowym wozie. Wysiadł, niosąc pod pachą jakieś zawiniątko. Zbliżył się niepewnym krokiem. - Wcześnie zacząłeś, jak na niedzielny poranek - zauważył Huff. Wspięcie się po schodach zdawało się pozbawić Rudego wszystkich sił. Jego twarz ukryta pod rondem służbowego kapelusza zrobiła się szara. Szeryf wszedł na ganek i zdjął nakrycie głowy. to, co obiecała mu powiedzieć. No, to matka miała wspaniałą okazję, żeby się popisać. Isobelle Dexter de Bier w roli nieutulonej w bólu matki młodziutkiej księżnej musiała wypaść wspaniale. Z pewno¬ścią sprawiła sobie stosowną kreację, nie zapominając o czarnym welonie i koronkowej chusteczce, którą z dys¬kretną elegancją osuszała nieistniejące łzy. Granica między miłością a nienawiścią czasem wydaje się tak cienka... Jeszcze przed paroma godzinami Mark nie zdawał sobie z tego sprawy, ponieważ tak ekstremalne uczu¬cia były mu obce. W ogóle uczucia były mu obce. Zawsze nad sobą panował i nigdy nie pozwalał, by rzeczy wymknꬳy mu się spod kontroli. - Właśnie powiedziałam ci to, co chciałam - rzekła Róża, widząc oczekiwanie na twarzy Małego Księcia. - Że co? - niegrzecznie wtrącił Pijak. - Ja też! W desperacji tuliła, pieściła i całowała siostrzeńca nawet częściej niż zazwyczaj - aż się bała, że lada moment będzie miał dosyć i zacznie protestować. Jemu jednak sprawiało to wyraźną przyjemność, śmiał się i ciągnął ją za włosy, a jej chciało się płakać, ponieważ nagle stało się dla niej jasne, że istnieje jeszcze trzecie rozwiązanie. Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym mniej miała wątpliwości. To było jedyne wyjście. Ale na samą myśl o tym czuła rozdzierający ból. Nie mogła tego zrobić.
- Przykro mi, Wasza Wysokość, ale o dziewiątej przy¬chodzi monsieur Lavac. Henry zamachał rączkami i zagulgotał coś wesoło, zmu¬szając Marka do skorygowania opinii. Nie wszystko koń¬czyło się tragicznie, był jeden jasny punkt... To była inna polanka i inne drzewo niż poprzednio, ale ta sama cudowna kobieta, która znowu wisiała wysoko nad ziemią w swojej uprzęży i patrzyła na niego z góry.
gdzieś zniknął; i tak nie widywali się zbyt często, ale Milla obawiała niczyjego wzroku, patrzył tylko na Enrique i czekał na okazję. Jak zwykle Julia przeszła do rzeczy bez zbędnych wstępów:
gliniarz. True i Susanna często rozmawiali. Nie było w tym nic złego. tysięcy dolarów rocznie. To pozwalało jej skoncentrować się
Ciekawe, z którym? Isobelle od dawna nie zawracała so¬bie głowy legalizowaniem swoich związków, może zresztą i dobrze. Gdy rodziła Larę, była zamężna już po raz czwarty... A teraz odstawiła cyrk na pogrzebie młodszej córki, nie powiadamiając o niczym starszej. - Nie spotkałem dotąd kwiatu tak pięknego, jak ty, o tak cudownych płatkach, o tak niezwykłym zapachu i tak rozstawiono nad świeżo wykopanym grobem. W ponurych grupkach i pojedynczo ludzie wspinali się po łagodnym wzniesieniu ku miejscu pochówku. Prawie wszyscy odziani byli w najlepsze odświętne ubrania, teraz przepocone od upału. Większość z nich włożyła zbyt ciasne, rzadko używane buty. Wielu z tych ludzi Sayre znała z imienia. Byli to mieszkańcy miasteczka, którzy całe swoje życie spędzili w Destiny. Niektórzy prowadzili małe firmy, lecz większość z nich w ten czy w inny sposób pracowała dla Hoyle'ów. Dostrzegła kilkoro wykładowców ze szkoły publicznej. Największym marzeniem jej matki było posłanie dzieci do najbardziej ekskluzywnych prywatnych szkół na Południu, ale Huff pozostał nieugięty. Chciał, by uczyli się prawdziwego życia, pozostając pod jego kuratelą. Każdą dyskusję na ten temat ucinał, mówiąc: „Prywatna szkoła dla mazgajów nie nauczy ich życia i tego, jak się przez nie przebijać łokciami". Matka, jak zwykle w przypadku kłótni, ustępowała z pełnym rezygnacji westchnięciem. Sayre została w samochodzie, czekając z silnikiem pracującym na jałowym biegu. Na szczęście pogrzeb był litościwie krótki. Gdy tylko się zakończył, tłum żałobników powrócił do wozów, starając się ukryć pośpiech. Huff i Chris wyszli spod namiotu ostatni, wprzódy uścisnąwszy dłoń duszpasterzowi. Sayre obserwowała, jak wsiadają do limuzyny podstawionej dla nich przez dom pogrzebowy Weirów. Stary Weir wciąż prowadził firmę, chociaż już dawno minęły lata jego świetności. Otworzył teraz drzwi limuzyny i odsunął się na dyskretną odległość. Huff i Chris przeprowadzili krótką rozmowę z blondynem, który wcześniej niósł trumnę Danny'ego. Potem obaj wsiedli do wozu, blondyn pomachał im na pożegnanie, pan Weir zasiadł za kierownicą i limuzyna odjechała z cmentarza. Sayre była zadowolona, widząc, jak znikają za zakrętem. Odczekała jeszcze dziesięć minut, aż ostatni uczestnik ceremonii opuścił cmentarz, po czym wyłączyła silnik i wysiadła z samochodu. - Pani rodzina prosiła mnie o przywiezienie pani do domu, na stypę. Zaskoczona, obróciła się w miejscu tak gwałtownie, że wzbudziła małą fontannę żwiru na parkingu. Opierał się o bagażnik jej samochodu. Przez ramię trzymał przewieszoną marynarkę. Miał rozluźniony krawat, rozpiętą pod szyją koszulę i podwinięte do łokci rękawy. Nosił okulary przeciwsłoneczne. - Nazywam się Beck Merchant. - Domyśliłam się tego. Widziała jego nazwisko wcześniej, w gazetach, i zastanawiała się, czy wymawiał je z francuska. Nie robił tego. Jego wygląd też był typowo amerykański, począwszy od blond włosów, poprzez szeroki uśmiech i proste zęby, po spodnie od Ralpha Laurena. - Miło mi panią poznać, pani Hoyle - powiedział, nie zwracając uwagi na jej niemiły ton. - Lynch. - Poprawka przyjęta - odparł uprzejmie, jednocześnie uśmiechając się z kpiną. - Czyżby przekazywanie wiadomości też należało do pana obowiązków? Myślałam, że jest pan ich prawnikiem. - Prawnikiem, chłopcem na posyłki... - Poplecznikiem. Przyłożył dłoń do serca i uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Zbyt mi pani pochlebia. - Wątpię. - Zatrzasnęła drzwi samochodu. - Przekazał mi pan zaproszenie, proszę im Zostali tylko we troje. Henry nadal zachowywał kom¬pletną bierność. Żeby się chociaż rozpłakał, zaczął krzyczeć, cokolwiek! - Właśnie to samo mu mówiłam - wtrąciła Tammy. - Czy pani wie, że Jego Wysokość daje dyla? przytulił Różę do siebie. - Jak to co? - Danny wzruszył ramionami. - Nie od¬mawia się księżniczce. Jedziemy do tych jej drzew.